Przejdź do głównej zawartości

Mazurskie Bullerbyn

Jeśli należycie do grona tych osób, które mimo swoich już lat nadal z rozrzewnieniem wspominają „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren, koniecznie sięgnijcie po książkę Grzegorza Hołuba „Rany boskie, dziadek zwariował”. Śmiało zaryzykuję stwierdzenie, że literacka wieś Reszki na Mazurach to takie nasze polskie Bullerbyn. Ale nie myślcie, że autor z braku własnej weny dokonał plagiatu i postanowił „ulepić” dzieło podpierając się cudzą sławą. Nic z tych rzeczy. Opowiadania warszawskiego pisarza są oryginalne w stu procentach. A to, co łączy go ze szwedzką autorką to niewątpliwy talent.

G. Hołub, Rany boskie, dziadek zwariował, Olsztyn 2005, rysowała Anna Styrańczak-Wiatrak

Naturalnie przygody rezolutnej Majki i jej „udanego pod każdym względem” dziadka Teofila skierowane są do dzieciaków, jednak ja przekornie polecam ją dorosłym czytelnikom. To literatura warsztatowo bardzo dobra. Nie mami złudną sielanką mazurskiej wsi. Jest uczciwa i szczera, przy czym nie burzy bezpiecznej przestrzeni podwórka. I właśnie owa prostota jest największym walorem tej książki. Autor niczego nie ukrywa i nie koloryzuje. Duże i małe dramaty przeplatają się z zabawą, tworząc świat realny, w którym jest i czas na łzy i na śmiech. Także wieś Reszki to miejsce autentyczne (nie tylko geograficznie), wręcz magiczne, którego swoistym loco santo jest Dylewska Góra, która, jak twierdzi dziadek Teofil, choć „Mount Everestem to ona nie jest (...), ale mnie odpowiada taka, jaka jest”. Jest tu biedny Jakub od Morka – chłopiec pracujący przy krowach, „zbyt zaharowany, żeby urosnąć”. Jest jego ojciec z butelką piwa, chora ciocia Janka i pan Mamot, „co chyba na głowę upadł, żeby mieć ośmioro dzieci”. Są także dzieciaki, które, jak te z Bullerbyn, przy ogromnej wyobraźni wciąż mają za mało rozsądku, by unikać zabaw w starych żwirowniach i ślizgawek na kruchym lodzie.

A jednocześnie Reszki, te przed domem, za płotem sąsiada, na stoku Dylewskiej Góry, i te w spokojnie płynących chmurach, wypełnione są zapachem „prawdziwych” bułeczek mamy, szczekaniem rozumnego Szkaradka i wzruszającymi historiami dziadka kawalerzysty, na którego w niebie czeka wierna bułanka. To najlepsze z podwórek, by spontanicznie wymyślać zabawy „z niczego”, robić kawały i umacniać solidarne więzi. Tu nawet dorośli są źródłem sporej dawki śmiechu. Autor pozwala im bowiem na słabości i grzeszki. W Reszkach, jak w Bullerbyn, ludzie niczego nie udają, bo są u siebie. Mają wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia.
Anita

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Faworki czy chrust?

Zapytano mnie ostatnio czy na Warmii jadano faworki czy chrust. Sądząc z zachowanych opisów etnograficznych częściej spotykaną nazwą są faworki. Samo słowo ma ciekawą etymologię. W języku angielskim favor oznacza łaskę, przychylność (co z kolei nasuwa skojarzenia z zabieganiem w okresie zapustnym na Warmii o pomyślność w przyszłorocznych plonach). W języku francuskim faveur ma dodatkowe znaczenie – odnosi się do wąskiej wstążki. Chrust do słowo polskie i odnosi się do suchych gałązek albo gęstych zarośli. Wyraźnie tłumaczy to istotę słodkich chruścików. Ponieważ jednak badań językoznawczych na ten temat na Warmii nikt nie zrobił, kwestia faworki czy chruściki pozostanie jak na razie nierozstrzygnięta. Tymczasem jedno jest pewne - słodkie, smażone wyroby w kształcie zawiniętego ciasta, podobnie jak pączki, tradycyjnie robiono w czasie ostatków i kojarzą się nam dzisiaj z Tłustym Czwartkiem. W mojej rodzinie (trzecie pokolenie na Warmii) nazywaliśmy je po prostu chruścikami, choć robio

Gwara warmińska. Elementarz i komentarz

 I. Lewandowska, E. Cyfus,  Elementarz gwary warmińskiej. Rodzina, dom i zagroda ,   LGD "Południowa Warmia", Barczewo 2012, 62 s. (z CD) Język, którym posługiwali się autochtoni na Warmii (warm. hizyge - tutejsi), w 2012 roku doczekał się swojego elementarza. Wano wejta. Łuradowoła by sia moja óma, Warnijko w Nagladach łurodzona, co by ino ziedziała, że je tero ksiónżka o tym, jak godoć po naszamu*.   Óma móziła po naszamu** , po polsku i po niemiecku. Jej sześcioro dzieci pamięta warmińską gwarę, w której się wychowywało.   Tym większe było zainteresowanie mojej Mamy, najmłodszej córki Babci, publikacją I. Lewandowskiej i E. Cyfusa. Książka chibko przywołała wiele wspomnień, jak to łu noju było*** .  Wyrażając ogromne uznanie  dla pracy I. Lewandowskiej i E. Cyfusa, podajemy w poniższym komentarzu różnice między wykładnią w "Elementarzu...", a językiem mówionym z okolic Gietrzwałdu. Nie ma ich wiele, ale skoro się pojawiły, wydają się wa

Kurpiowsko-mazurskie fafernuchy

W kilku książkach o tradycjach kulinarnych Warmii i Mazur znalazłam informacje o fafernuchach – niemożliwie twardych ciastkach w charakterystycznym kształcie kopytek, będących świetnym dodatkiem do… wódki. Kurpiowsko-mazurskie łakocie Jednym tchem wymienia się je z innymi daniami o dziwnych nazwach jak dzyndzałki, farszynki czy karmuszka. Nie świadczy to jednak o tym, że owe fafernuchy wyszły z kuchni dawnych Warmiaków albo Mazurów. Jak się przekonałam, nadal współczesnym mieszkańcom naszego województwa pozostają dość obce. Słusznie natomiast łączy się je z Kurpiami i ich dziedzictwem kulinarnym. Ciekawie na ich temat pisze autor bloga Weganon. Warto jednak tylko zastanowić się czy faktycznie ciacha przywędrowały z Mazur na Mazowsze, czy może odwrotnie. Biorąc pod uwagę skąd pochodzą sami Mazurzy, kierunek przenikania się kultur może być zaskakujący i nieoczywisty.  Pieprzowe ciasteczka Sama nazwa tych „pogryzajek” pochodząca z niemieckiego „pfefferkuchen” może też mie