G. Hołub, Rany boskie, dziadek zwariował, Olsztyn 2005, rysowała Anna Styrańczak-Wiatrak
Naturalnie przygody rezolutnej Majki i jej „udanego pod każdym względem” dziadka Teofila skierowane są do dzieciaków, jednak ja przekornie polecam ją dorosłym czytelnikom. To literatura warsztatowo bardzo dobra. Nie mami złudną sielanką mazurskiej wsi. Jest uczciwa i szczera, przy czym nie burzy bezpiecznej przestrzeni podwórka. I właśnie owa prostota jest największym walorem tej książki. Autor niczego nie ukrywa i nie koloryzuje. Duże i małe dramaty przeplatają się z zabawą, tworząc świat realny, w którym jest i czas na łzy i na śmiech. Także wieś Reszki to miejsce autentyczne (nie tylko geograficznie), wręcz magiczne, którego swoistym loco santo jest Dylewska Góra, która, jak twierdzi dziadek Teofil, choć „Mount Everestem to ona nie jest (...), ale mnie odpowiada taka, jaka jest”. Jest tu biedny Jakub od Morka – chłopiec pracujący przy krowach, „zbyt zaharowany, żeby urosnąć”. Jest jego ojciec z butelką piwa, chora ciocia Janka i pan Mamot, „co chyba na głowę upadł, żeby mieć ośmioro dzieci”. Są także dzieciaki, które, jak te z Bullerbyn, przy ogromnej wyobraźni wciąż mają za mało rozsądku, by unikać zabaw w starych żwirowniach i ślizgawek na kruchym lodzie.
A jednocześnie Reszki, te przed domem, za płotem sąsiada, na stoku Dylewskiej Góry, i te w spokojnie płynących chmurach, wypełnione są zapachem „prawdziwych” bułeczek mamy, szczekaniem rozumnego Szkaradka i wzruszającymi historiami dziadka kawalerzysty, na którego w niebie czeka wierna bułanka. To najlepsze z podwórek, by spontanicznie wymyślać zabawy „z niczego”, robić kawały i umacniać solidarne więzi. Tu nawet dorośli są źródłem sporej dawki śmiechu. Autor pozwala im bowiem na słabości i grzeszki. W Reszkach, jak w Bullerbyn, ludzie niczego nie udają, bo są u siebie. Mają wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia.
Komentarze
Prześlij komentarz