Przejdź do głównej zawartości

Krótkie i smutne życie dokumentów życia społecznego?

Z dżs-ami jest tak, jak z żeglowaniem albo kompulsywnym jedzeniem smażonego słonecznika – jeśli w to wejdziesz, to już z głową. Swoją drogą, nie znam ludzi, którzy naprawdę poznali dżs-y, czyli ich rolę obecną i tę nieprzemijającą, zróżnicowanie form, czy wiedzę, jaką dają, i nie zaczęli ich ratować, przechowywać, rozpracowywać za wszelką cenę. Ktoś mógłby powiedzieć: „Bez przesady z tą >za wszelką cenę<. Któż zabrania zbierać stosy nikomu niepotrzebnych śmie… druków”. No właśnie, jedno zdanie i sytuacja jasna. Uprzedzenia, zła sława, niewiedza, czasem brak pomysłu i kolejne egzemplarze niepowtarzalnych zapisów czyjejś codzienności odlatują z wiatrem na drugą stronę rzeczywistości. Kończą w spalarni lub na wysypisku.

Fot. A. Romulewicz

Wielu ludzi – i słusznie – ma ogromny opór przed wyrzucaniem książek. Nawet tych wykochanych, zaczytanych, takich, które mają w domu dublety lub są przedawnionymi i niechcianymi lekturami, czy nieudanymi zakupami. Szacunek dla książki to naprawdę godna cecha. Ale dżs-y również zasługują na podobne traktowanie. One także utrwalają jakiś fragment czasu, w którym postały, mgnienie życia tego, który je zapisał lub zaprojektował, informację niepowtarzalną, gdyż prawie na pewno nigdzie nie zarejestrowaną. Weźmy na tapet pospolitą widokówkę. Na awersie „Olsztyn zaprasza” i zgrabny widoczek ze znanymi nam wieżami, na rewersie krótka, czasem stereotypowa, nota korespondencyjna („Serdeczne pozdrowienia z… Pogoda mogłaby być lepsza”), stempel pocztowy, znaczek, adres – koniec. Wydawałoby się krótki temat. Jednak nie do końca. Oczywiście tu i teraz, po doręczeniu jej adresatowi, teoretycznie życie widokówki powinno się skończyć – chyba że adresat ją zatrzyma z sentymentu. Ale to i tak tylko odroczenie wyroku, bo wkrótce zabraknie miejsca na tego typu pamiątki, bo minimalizm zawsze w modzie, a po ostatnie – bo po odpowiednio długim czasie pojawi się nowy człowiek-spadkobierca pocztówki i dokończy dzieła. A przecież jest też inna perspektywa: minęło sto lat od momentu nadania widokówki. Ktoś jednak ją przechował. Ktoś ją ogląda. I jest zachwycony! Bo to jedna z niewielu kartek pocztowych, jakie zostały zachowane!!! Po prostu od 50 lat nikt już ich nie wysyła. Odeszły w zapomnienie razem z telegrafem i ulicznymi budkami telefonicznymi. Fotografia na awersie jest totalnie niezwykła, gdyż obecna panorama miasta wygląda zupełnie inaczej: zmieniło ją nowoczesne budownictwo, przez te sto lat zdarzyło się też coś nieprzewidywalnego, co przekształciło oblicze miasta na zawsze. Swoją drogą sama obecność ręcznego pisma, ten znaczek i stempel to coś przedziwnego. Ostatnie urzędy pocztowe zamknięto przed 20 laty. No i ta reprodukcja borówki brusznicy na znaczku… Więc borówka jednak istniała! O totalnie niezrozumiałej uwadze o kiepskiej pogodzie nie wspominając, wszak od wielu lat pogodę reguluje wielki system globalny podtrzymujący życie. I tak dalej. Oczywiście to wersja ekstremalna. Ale patrząc na naszą skromną biblioteczną kolekcję pamiątek po czasach Prus Wschodnich – pocztówek, listów, kopert – można mieć takie natchnienia. Świat utrwalony na tych kilkudziesięciu papierowych obiektach przestał istnieć lub całkowicie się zmienił w ciągu zaledwie pięciu lat. Miasta straciły swoją zabudowę. Instytucje piszące do siebie - choćby z Ełku do Królewca - odeszły w przeszłość. Ludzie prawdopodobnie gwałtownie zginęli. Nadszedł nowy porządek z innym językiem, prawami, życiorysami, budowlami. I takie jest koło historii. A my oglądamy na tych papierowych pozostałościach nieistniejące ulice, czytamy przebrzmiałe nazwiska, rozszyfrowujemy nazwy, których nikt nie zapisał. Podobny wątek dotyczy każdego, zdawałoby się, nawet najbłahszego druku ulotnego z obecnych czasów: ulotki, zaproszenia, biletu, plakatu. (Choć przecież wiele z nich to prawdziwe dzieła zaprojektowane przez artystów plastyków). O fotografiach, tych niepozowanych i najzwyklejszych, nie mówiąc. Niech przyszłość zobaczy nas takimi, jakimi byliśmy naprawdę: z naszymi imprezami, usługami, zwierzętami, zainteresowaniami, nawet błędami. Potomkowie chcą to wiedzieć! Dlatego trzeba dla nich zachować te wszystkie informacje zakodowane na naszych dżs-ach. Niech ci z przyszłości o nas mówią, niech piszą prace, niech uśmiechają się do nas przez struny czasu. Nasza rola jest zaś bardzo prosta: nie wyrzucać papierowego spadku po rodzinie, przekazać do biblioteki, gdzie bibliotekarz-fan dżs-ów zrobi z nich kapsułę czasu. I znowu małe zwycięstwo nad historią.


AR

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Faworki czy chrust?

Zapytano mnie ostatnio czy na Warmii jadano faworki czy chrust. Sądząc z zachowanych opisów etnograficznych częściej spotykaną nazwą są faworki. Samo słowo ma ciekawą etymologię. W języku angielskim favor oznacza łaskę, przychylność (co z kolei nasuwa skojarzenia z zabieganiem w okresie zapustnym na Warmii o pomyślność w przyszłorocznych plonach). W języku francuskim faveur ma dodatkowe znaczenie – odnosi się do wąskiej wstążki. Chrust do słowo polskie i odnosi się do suchych gałązek albo gęstych zarośli. Wyraźnie tłumaczy to istotę słodkich chruścików. Ponieważ jednak badań językoznawczych na ten temat na Warmii nikt nie zrobił, kwestia faworki czy chruściki pozostanie jak na razie nierozstrzygnięta. Tymczasem jedno jest pewne - słodkie, smażone wyroby w kształcie zawiniętego ciasta, podobnie jak pączki, tradycyjnie robiono w czasie ostatków i kojarzą się nam dzisiaj z Tłustym Czwartkiem. W mojej rodzinie (trzecie pokolenie na Warmii) nazywaliśmy je po prostu chruścikami, choć robio

Gwara warmińska. Elementarz i komentarz

 I. Lewandowska, E. Cyfus,  Elementarz gwary warmińskiej. Rodzina, dom i zagroda ,   LGD "Południowa Warmia", Barczewo 2012, 62 s. (z CD) Język, którym posługiwali się autochtoni na Warmii (warm. hizyge - tutejsi), w 2012 roku doczekał się swojego elementarza. Wano wejta. Łuradowoła by sia moja óma, Warnijko w Nagladach łurodzona, co by ino ziedziała, że je tero ksiónżka o tym, jak godoć po naszamu*.   Óma móziła po naszamu** , po polsku i po niemiecku. Jej sześcioro dzieci pamięta warmińską gwarę, w której się wychowywało.   Tym większe było zainteresowanie mojej Mamy, najmłodszej córki Babci, publikacją I. Lewandowskiej i E. Cyfusa. Książka chibko przywołała wiele wspomnień, jak to łu noju było*** .  Wyrażając ogromne uznanie  dla pracy I. Lewandowskiej i E. Cyfusa, podajemy w poniższym komentarzu różnice między wykładnią w "Elementarzu...", a językiem mówionym z okolic Gietrzwałdu. Nie ma ich wiele, ale skoro się pojawiły, wydają się wa

Kurpiowsko-mazurskie fafernuchy

W kilku książkach o tradycjach kulinarnych Warmii i Mazur znalazłam informacje o fafernuchach – niemożliwie twardych ciastkach w charakterystycznym kształcie kopytek, będących świetnym dodatkiem do… wódki. Kurpiowsko-mazurskie łakocie Jednym tchem wymienia się je z innymi daniami o dziwnych nazwach jak dzyndzałki, farszynki czy karmuszka. Nie świadczy to jednak o tym, że owe fafernuchy wyszły z kuchni dawnych Warmiaków albo Mazurów. Jak się przekonałam, nadal współczesnym mieszkańcom naszego województwa pozostają dość obce. Słusznie natomiast łączy się je z Kurpiami i ich dziedzictwem kulinarnym. Ciekawie na ich temat pisze autor bloga Weganon. Warto jednak tylko zastanowić się czy faktycznie ciacha przywędrowały z Mazur na Mazowsze, czy może odwrotnie. Biorąc pod uwagę skąd pochodzą sami Mazurzy, kierunek przenikania się kultur może być zaskakujący i nieoczywisty.  Pieprzowe ciasteczka Sama nazwa tych „pogryzajek” pochodząca z niemieckiego „pfefferkuchen” może też mie