Pierwsze skojarzenie z Tłustym Czwartkiem? Oczywiście pączki
– lukrowane, pudrowane, z marmoladą albo innym fantazyjnym nadzieniem. Zaraz
potem faworki nazywane też chrustem lub czulej, jak w moim domu, chruścikami.
Ale czy ktokolwiek z Was wie, że na Warmii pierwszą i najważniejszą potrawą
ostatkową wcale nie były słodkości tylko plińce, czyli tłuste placki
ziemniaczane. I to w dodatku z tzw. pomoćką, czyli równie tłustym sosem śmietanowym.
Tak, tak. Ale od początku.
Na Warmii ostatni tydzień karnawału, czyli zapust
rozpoczynał się w Tłusty Czwartek. Wszystkie tradycyjne obrzędy, jakie
odtwarzano od tego dnia aż do Środy Popielcowej, miały swoje symboliczne i
magiczne znaczenie. W zasadzie składały się z radosnych przygotowań i właściwej
zabawy ostatkowej. Po pierwsze, był to w chrześcijańskim kalendarzu liturgicznym
ostatni tydzień przed wielkim postem. Należało się więc wybawić, wytańczyć i
najeść do woli, aby potem móc oddać się należytej zadumie i duchowym przygotowaniom
do Wielkiejnocy. Etnografowie dopatrują się w tym zwyczaju także podobieństwa
do tradycyjnego biesiadowania starożytnych Rzymian. W ostatkach, a szczególnie
w zwyczajach tanecznych, zapisały się też niewątpliwie echa pogańskich rytuałów
żegnania zimy i witania wiosny, a co za tym idzie zaklinania urodzaju. Całość
natomiast była starannie przygotowanym procesem integracji społecznej, który do
dziś już nie przetrwał, a szkoda.
Dekoracje regionalne wykonane w Pracowni Rękodzieła i Tradycji w Gminnej Bibliotece Publicznej w Świątkach. |
Wracając do wspomnianych plińców. Tradycyjne warmińskie
placki ziemniaczane smażyły w Tłusty Czwartek gospodynie, aby rozpocząć czas sutego
biesiadowania. Sposób przygotowania takich placków jest taki sam jak i
współcześnie, z tą różnicą, że do startych surowych ziemniaków i cebuli, wraz z
jajkami i odrobiną mąki, dawniej dodawano trochę gorącego mleka. Do tego
pomoćka z twarogu i śmietany. Czasem czosnek albo młody szczypiorek. Takim
daniem m.in. należało w poniedziałek nakarmić przebierańców, czyli grupę
mężczyzn, która jako „komitet organizacyjny” wielkiej zabawy chodziła od domu
do domu zbierając datki i dary, z których następnie przygotowywano „zrzutkową”
ucztę. Na drogę dostawali coś słodkiego, np. pączki, które nazywano też rogalami
(przez analogię do noworocznych rogali, które jednak były robione z ciasta
piernikowego). Te ostatkowe wyrabiano z ciasta drożdżowego na tyle rzadkiego,
że podczas wrzucania do tłuszczu ciasto odlepiało się od rąk tworząc swoiste rogi.
Nierzadko pączki nadziewano słoniną i smażono na smalcu. Uh! Ciasto na tradycyjne
faworki musiało z kolei zawierać śmietanę i spirytus.
Przepis na tradycyjne faworki z Pracowni Rękodzieła i Tradycji w Gminnej Bibliotece Publicznej w Świątkach. |
Zabawa ostatkowa organizowana przez całą społeczność danej
miejscowości miała się rozpocząć już w „niedzielę zopustną”, toteż od czwartku
należało zabrać się do organizacyjnej roboty. Panowie poprzebierani dla śmiechu
„za baby”, zaopatrzeni w pojemne kosze, chodzili od domu do domu, gdzie każdy
wrzucał co miał dobrego. A to jajka, a to ziemniaki, a to słoninę, chleb, czy
wędliny, a nawet alkohol. Jak wrzucił, czuł się zaproszony. O tym, że zabawa będzie
udana, przekonywał odwiedzających niedźwiedź, czyli jeden z przebranych
mężczyzn. Najczęściej miał na sobie kożuch odwrócony na lewą stronę, czasem
owinięty był suchymi gałązkami po zbiorze grochu i dokazywał do woli. Na
Mazurach mieli większą fantazję w przebierankach, bo obok niedźwiedzia spotkać
można było maszkary zwierzęce: kozę, konia i bociana. Z zebranych darów
gospodynie szykowały ucztę, którą organizowano z tańcami w karczmie albo w
największym domu we wsi.
Na Warmii pierwszy dzień zabawy należał do kobiet. To one
jako pierwsze, znosząc dania na ucztę, spotykały się i bawiły. W tym czasie już
każdy mógł przyjść do stołu ostatkowego i częstować się bez ograniczeń. Do kobiet
stopniowo dołączali mężczyźni, a we wtorek, w czasie najhuczniejszej zabawy,
właściwego „zopustu”, szaleli już wszyscy. Ważne było, aby zakończyć zabawę o
północy, bo potem „to już tylko z diabłami można było tańcować”. Do tańca
przygrywali muzycy. Na czym kto umiał. Było spontanicznie, integracyjnie i
wesoło. Nikt nie odmawiał tańca, szczególnie, że żywy taniec gwarantować miał
dobry urodzaj i powodzenie w domu. Mówiło się, że trzeba wysoko „skakać na
lenka”. Wierzono bowiem, że tak duży urośnie len, jak wysoko skakać będą w
tańcu. Każda dziewczyna i kobieta czuła się też zaszczycona, kiedy mogła
uczestniczyć w tzw. tańcu w kołem. Na
tańczącą kobietę zarzucano sporą obręcz wykonaną z miękkiej wierzby i ozdobioną ładnie kwiatami, wstążkami lub
sreberkami (takie hula-hop). Tancerka wybawiona przez partnera z owego koła
rzucała pieniądze (jako „wykupne”), które ostatecznie składały się na opłacenie
muzyków. Dziewczyny już w karnawale odkładały na ten cel każdy grosz, bo mówiły
„że zapust to nasze świynto”. Jeśli muzycy dobrze grali, pieniądz sypał się
długo. Pod koniec zabawy i mężczyźni płacili „wykupne” za fanty, np. aby
odzyskać zabrany kapelusz. Po skończonej zabawie pozostałe smakołyki rozdawano
najuboższym.
Ostatki na Warmii kończyło rozbieranie „obryncy”, z czym
nikt nie chciał się spieszyć. Wstążki chowano na następny rok, koło zawieszano
gdzieś w oborze i mówiło się, że „zapust został zakopany”.
Anita
Komentarze
Prześlij komentarz