W dobie Internetu i telefonów
komórkowych, gdzie podstawowe informacje są dosłownie „pod ręką”, wydawałoby
się, że mało kto jeszcze korzysta z tradycyjnych kalendarzy. A tymczasem u
dentysty zauważyłam ogromny ścienny baner z modelką o hollywodzkim uśmiechu, w
księgarni do wyboru do koloru: każdy miesiąc z innym kotkiem, pieskiem… Dlaczego
nie z wężykiem? Na biurkach w pracy, co prawda szare, ale za to w ilościach
hurtowych. Nie licząc tych noszonych w torebkach czy portfelach.
Ale jeden typ kalendarzy zniknął
mi z oczu. Od dłuższego czasu nie spotkałam nigdzie takiego „grubasa” z
odrywanymi karteczkami na każdy dzień, które od spodniej strony miały zawsze
jakąś cenną informację. Albo przepis na nieopadający biszkopt, albo rymowaną
mądrość ludową, np. dotyczącą płodności pszczół, albo też ciekawostkę o
najwęższej szczelinie w górach Sowich. Taki kalendarz był żywą częścią
mieszkania. Miał w sobie to coś.
Podobny klimat odkrywam za każdym
razem, kiedy sięgam po „Kalendarze dla Warmiaków” czy „Kalendarze dla Mazurów”.
W tomie z 1957 roku znalazłam np. jak wywabiać trudne plamy z owoców,
atramentu, rdzy, żywicy czy wina. Dla perfekcyjnej gospodyni z telewizora to
pewnie żadna nowość, ale podejrzewam, że o tłustych plamach z much i pająków
nie pomyślała. Albo jak usuwać glisty z doniczek. Może się też komuś przyda
porada z 1948 roku, aby pierwszą weszkę, którą matka znajdzie na głowie dziecka
zabić w książce do nabożeństwa. Tylko wtedy dziecko będzie miało piękny głos.
Nie wiem co Wy na to, ale ja już teraz inaczej będę patrzeć na uczestników The Voice of Poland.
anita
Komentarze
Prześlij komentarz